11 lat „w górach”

Jedenaście lat temu pierwszy raz zrealizowałem pomysł o jeździe na rowerze w górach… Wtedy takie wyjazdy wyglądały zdecydowanie inaczej niż obecnie – w góry dojeżdżałem „na kołach”, więc moja pierwsza górska wycieczka – na Szyndzielnię i Klimczok – liczyła 120 kilometrów, bo zaczęła się i skończyła w Tychach. Od tego czasu bardzo wiele się zmieniło – zarówno sprzętowo – za cenę Northtec’a którym wjechałem na Szyndzielnie obecnie mógłbym sobie kupić do obecnego rowera co najwyżej hamulce -jak i jeśli chodzi o podejście do jazdy w górach a także sposoby dzielenia się pasją.
W 2008, 2009 roku do dzielenia się przeżyciami z wyjazdów służył głównie portal bikestats.pl , Facebook nie był jeszcze u nas popularny a o Stravie czy Endomondo jeszcze nikt nawet nie myślał. O dziwo portal przetrwał po dziś dzień, mając całkiem szerokie grono blogujących rowerzystów.

Pierwszym sezonem w którym w miarę regularnie wyjeżdżałem w góry był rok 2009, kiedy dość regularnie odwiedzałem Beskid Śląski, zmieniłem też w międzyczasie sprzęt na kolejny rower XC – tym razem Gianta Terrago.

Swoją drogą, osoby które zaczynają teraz przygodę z górami mają zupełnie inny start – jest dużo ośrodków z gotowymi trasami dla rowerzystów, wypożyczalniami sprzętu (który swoją drogą też jest o niebo lepszy), i zwykle początki są na dużo lepszym sprzęcie na typowo rowerowych „trailsach”. Z jednej strony bardzo ułatwia to sprawę, z drugiej strony przekłada się na dość upośledzony zestaw umiejętności kolarskich, a przede wszystkim brak wyobraźni związany z tym, że na trasach ktoś pomyślał za nas o wszystkim, a w prawdziwym górskim terenie musimy się spodziewać wszystkiego.

Rok 2010 przyniósł zaprzyjaźnienie się z Beskidem Małym, nauczkę żeby nie pić ze źródełek w górach (ciężkie zatrucie i wylądowanie pod kroplówką) i kolejną zmianę roweru – tym razem na pierwszy sprzęt z zawieszeniem z przodu i tyłu, bardzo nieprzyjemnie przeze mnie wspominany Canyon Nerve AM. Był to też rok ambitnych wycieczek – rzadko kiedy wyjazd w góry kończył się przejechaniem mniej niż 60-70 kilometrów i zrobieniem 2000 metrów w pionie.

Wtedy poznałem też pierwsze osoby z którymi przyjdzie mi jeździć w kolejnych latach – kolarzy górskich było wtedy jeszcze stosunkowo mało, a do umawiania się na wyjazdy służyły fora takie jak emtb.pl czy forumrowerowe.pl. Właśnie dzięki temu pierwszemu forum poznałem masę osób dzięki którym wyjazdy w góry nabrały zupełnie innego charakteru, a pasja miała szansę się utrwalić i wrosnąć we mnie na dobre

Rok 2011 czyli jeździmy enduro.

Społeczność „enduro” była w tamtym okresie w Polsce rewelacyjna. Prawie wszyscy się ze wszystkimi znali, były organizowane zawody – pamiętne Enduro Trophy – które z typowo kolarskimi zawodami nie miały za wiele wspólnego. Były ściganki na „OS’ach” – odcinkach specjalnych, ale myślę że większość uczestników jechała tam po to by spotkać swoich znajomych, powypychać razem rowery pod górę (podjeżdżanie stało się passe) i dobrze skuć na afterparty.

To był też rok w którym po raz pierwszy wyjechałem poza Beskidy – trafiłem na Czarną Górę (Masyw Śnieżnika) gdzie okazało się że tylko myślałem że potrafię już coś jeździć, i w Alpy (Saalbach) gdzie nie miałem wyboru i jeździć się po prostu musiałem nauczyć.
Pod koniec sezonu trafiła mi się wygrana na Enduro Trophy – rama sprowadzanego wówczas przez organizatora, firmę Horizon Bikes, Nicolai’a. Rower może nie był piękny, ale był idealny do tego, żeby uwierzyć w siebie na zjazdach, bo wybaczał (prawie) każdą głupotę jaką popełniałem.

pierwszy wypad w Alpy

2012 – sezon życia?

7 lat temu udało mi się być w górach prawie 50 dni w ciągu roku, co jest dotychczasowym rekordem – wpadały zarówno lokalizacje bliskie (Beskid Śląski / Żywiecki / Mały) jak i dalekie (wakacje w Saalbach i Masywie Śnieżnika), udało się też po raz pierwszy zajrzeć w słowackie Niżne Tatry i po raz kolejny przekonać się, że nie potrafię jeździć 🙂
Był to też sezon w którym przyjąłem rolę Imperialnego Storm Troopera, chyba nawet do Żabki jeździłem wtedy w kasku typu full-face, zbroi i goglach 😉

Kolejny rok, 2013 nie wyróżniał się niestety niczym szczególnym – wyjazdów było zdecydowanie mniej, a te które były nie zapadły mi jakoś szczególnie w pamięci pomijając dwa ciekawe tripy – jeden do Mieroszowa, gdzie okazało się że nie potrzeba gór po 2000 metrów żeby się przekonać że jednak umiejętności jazdy nie są tak dobre, jak sobie to wyobrażamy, oraz drugi, w okolice Lądka Zdroju gdzie udało się pojeździć…w jaskini.
Pod koniec sezonu przyszła pora na zmianę sprzętu – „czarnucha” Nicolai’a zastąpił „białas” – Lapierre Spicy, który przejeździł ze mną 5 kolejnych sezonów (!)

2014 rok to porzucenie marzeń

O karierze szturmowca imperium i powrót do jazdy w otwartym kasku, a jednocześnie jeden z tych bardziej udanych sezonów. Udawało się jeździć niemal co tydzień – szczególnie często w kierunku Sudetów, wpadło też kilka wyjazdów do naszych południowych sąsiadów.

Sezon 2015 był pierwszym, w trakcie którego pracowałem jako trener / instruktor, co z jednej strony przełożyło się na całkiem dobrą kondycję, ale też na mniejszą ilość czasu na jazdę. W rezultacie udało się wyjechać tylko kilka razy, za to niemal za każdym razem w bardzo fajne miejsce. I tak – regularne odwiedziny w wysokich górach za naszą południową granicą bardzo dobrze przygotowywały mnie do wyjazdu będącego wisienką na torcie tego sezonu – tygodniowego pobytu nad Gardą 🙂

Wyjazd nad Gardę w pigułce

Lata 2016-2018

Nie były dla mnie specjalnie udane wyjazdowo. Owszem, trafiały się pojedyncze wyjazdy, ale myślę że w żadnym z tych sezonów nie przejeździłem w górach więcej niż 10 dni. W 2016 udało się kilka razy wyjechać na bielskie ścieżki, i pojedyncze wypady na tzw „verty”, 2017 w zasadzie przeleciał przez palce pomijając kilkudniowy wyjazd nad Gardę solo, podobnie 2018, w którym tylko kilkudniowy wyjazd na Słowenię pod koniec roku uratował sezon.

Ostatni wrzut z Gardy. Kawałek jazdy z Kashą w pierwszy dzień, potem jakieś 102 / 429 / 422b i takie tam.

Opublikowany przez Dorian Rochowski Poniedziałek, 18 września 2017

2019: „life balance” na nowo

Zmiana roweru i zmiana nastawienia zaowocowały zdecydowanie większą ilością dni na rowerze niż w poprzednich latach.Wykorzystywanie okienek które powstały mi w grafiku dopracowałem do perfekcji – wyjazdy po treningach, wyjazdy przed zajęciami, czasem połączone z wstawaniem o 3 w nocy. i szukanie dziur kiedy można wyskoczyć w góry wyszły mi zdecydowanie na dobre. Udało się 6 razy wyjechać w „duże góry”, zaliczyć weekendowy pobyt w Masywie Śnieznika, kilkudniowy bikepacking trip w Sudetach, oraz kilka dobrych wyjazdów na ścieżki tak do Bielska jak i na wyciąg w Szczyrku (Otik ;). Zdjęć jest mało, bo przerzuciłem się na nagrywanie GoPro, jednak wspomnień…. masa.

Bikepacking w Sudetach